22 listopada 2024 r. (piątek) godz. 19.00
Bogusław Kierc
Miłek
Sala kominkowa ECK, ul. M. Skłodowskiej-Curie 22
22 listopada 2024 r. (piątek) godz. 19.00
Bogusław Kierc
Miłek
Sala kominkowa ECK, ul. M. Skłodowskiej-Curie 22
Miłek
Kiedy chmury płyną
po niebie
pisanie o zmarłym
jest czymś nieskończenie
smutnym
Tadeusz Różewicz
Od początku bywał w bliskości poetów. Jego bycie synem poety można uznać za okoliczność przypadłościową, bo każdy rodzi się jako dziecko osób, które, będąc sobą, są jeszcze jakimiś kimś. To, że pewien młodzieniec (przekonany, że jest poetą) poślubiając ukochaną (na wieki) Jedyną, pragnie mieć udział w przymnażaniu tubylcom Planety utęsknionego Kogoś — jest powszechnie zwyczajne. A pewnie dla wielu — nadzwyczajne. Cudowne. Przewyższające swoją miarą wszystko, co było dotąd.
To poczucie nadzwyczajności żyło we mnie (i żyje nadal) od oczekiwania narodzin (w tamtych czasach nie było wiadomo, czy dziecko okaże się dziewczynką, czy chłopcem) i wreszcie — od narodzenia do teraz, po jego (prawie niemożliwej do przyjęcia, czy pogodzenia się z nią) śmierci.
Nie chcę folgować sentymentalnym lamentom, ani żałobliwym ulgom, ugodzony zgonem ukochanego syna. Mój Boże, tyle lat miał Mickiewicz, kiedy umierał. (Żadne pocieszenie).
Zatem — zmieniam tonację i z moll wracam do dur, żeby opowiedzieć o jego wczesnych relacjach z poetami.
Pierwszym, z którym się widział „twarzą w twarz” — przez siatkę dziecięcego łóżeczka, był Julian Przyboś, który nas odwiedził we Wrocławiu w kwietniu 1968 roku, kiedy Miłek miał ledwie pół roku, i (mój) Mistrz z bukietem róż dla Danusi, ujrzawszy Miłka, zawołał: „Wspanialec!”.
Nieco później, kiedy Wspanialec był już samodzielnie wędrującym ziemianinem, budził przestrach Tymoteusza Karpowicza, wertując jego słynne fiszki. Rafała Wojaczka wyróżnił, wrzucając mu potajemnie do żeglarskiego worka srebrne łyżeczki, które dostaliśmy w prezencie ślubnym od babci Wojciechowskiej. Kroczył z Rafałem, pchającym wózek z (dopiero co narodzoną) siostrzyczką Miłka, Julią.
Nie pamiętam, czy rozmawialiśmy wtedy (w jego początkującym dzieciństwie) o poezji, ale czytywałem mu wiersze Słowackiego i Przybosia. Ukazując ich żartobliwość. A czasem — śmieszność. Chyba trudno mi dzisiaj uniknąć konfabulacji, ale na pewno bardzo wcześnie udało się nam uchwycić wzajemne rozeznanie „poetyckiego wtajemniczenia”.
Nie było jeszcze (u nas) komputerów, pisałem na maszynie do pisania i Miłek był ciekawy, co na niej wystukuję, więc wyjaśniałem. Tak poznawał funkcjonalność liter i składania słów, co doprowadziło pięciolatka do biblijnego odkrycia. Wiedział już, czym jest wężyk S, co to jest pionowa kreska, dotykająca krótszej (poziomej) i przekreślona ukośną kreseczką Ł, a także jajowate kółko O, i wreszcie pionowy zygzak N ze znaczkiem nad górnym rozwarciem.
Na tabliczce nad wrotami tajemniczego pomieszczenia w Ogrodzie Zoologicznym rozpoznał litery: S, Ł, O, Ń, wspiął się po paru schodkach, pchnął wrota i stanął naprzeciw słowa, które stało się słoniem.
Jednym z jego pierwszych dzieł pisarskich był prostokątny kartonik, złożony na pół, z wykaligrafowanym tytułem „LEGITYMACJA MARSZAŁKA ŚWIATA”. Wewnątrz, na „rozkładówce” napisał: DOPOZWALA SIĘ NA WSZYSTKO. Nie nadużywał jednak plenipotencji zagwarantowanych przez posiadanie tego dokumentu. Miłek jest dzieckiem prorokiem wśród tych wszystkich dzieci — skonstatował Helmut Kajzar w swojej książce „Bez końca. Epitafia”. Jakie to były te „wszystkie dzieci” — nie potrafię przywołać. Czy takie, jak Pacholę z „Marii” Malczewskiego, czy jak Orcio z „Nieboskiej komedii”, czy całkiem inne — i nie z tych skojarzeń.
Zdarzało mu się wyłączać z aktualnego rytmu zabawy (dzisiaj powiedzielibyśmy „zawieszać”) i wtedy było prawie wiadomo, że „nachodzi” go wiersz. Jednym z pierwszych, który go naszedł w podróży autem z Danusią (mamą), w konkretnym miejscu — do dziś pamiętanym — był ten, umieszczony jako motto „Madrygałów”:
człowiek rodzący w lasach
miłości rozpuszcza się i ginie w
świecie bogów
Przyfrunął między szóstym a siódmym rokiem życia autora powiedzonka „i tak żyje Janosik” (do dzisiaj powtarzanego w sytuacjach niełatwych).
Nie traktował tych ewokacji, czy natchnień, jako nadzwyczajnych. Kiedy opowiadał mi swoją anegdotę genezyjską o tym, jak został wyprodukowany przez Pana Produktora, też nie poddawał się efektowności własnej interpretacji Księgi Rodzaju.
Podobnie, jak widząc chłopca o wyjątkowo niebieskich oczach, powiedział, że widział Jezusa, chociaż niewiele opowiadaliśmy o Nim, sami, jeszcze wtedy w odstępstwie od Kościoła.
Kiedy już, w piętnastym roku, przystąpił do chrztu i komunii świętej, tańczył w radości, jakby slalomem między niewidzialnymi prętami, i chyba ten taniec przenikał jego duszę przez całe późniejsze lata życia.
Kiedy piszę te „utrwalacze”, czuję wybaczający śmiech Miłka, rozumiejącego więcej, niż ja, chcący zrozumieć.
W każdy dzień jego urodzin zapewniałem Go o tym samym odczuwaniu pierwszej radości, że już jest po tej stronie bycia. I że wyszedł z Tej Jedynej, o której później śpiewał: Da-nunia-świe-ża, Da-nunia-świeżaaa.
Żle mi się pisze o zmarłym synu, niezmiennie ukochanym — od oczekiwanych narodzin, od urodzenia — do każdego dnia. Źle, bo piszę o wspaniałym poecie, ważnym dla mnie — nie przez to, że jest moim synem. Czuję jego przebaczający uśmiech nad tymi — za takie by je uznał — przesadniami. Ale nie umniejsza to skali jego tkliwej wyższości nade mną.
(Ktoś, kim chciałbym być)
Ktoś, kim chciałbym być
Gdzieś, gdzie chciałbym być
Robi coś, co chciałbym robić
Ktoś, kim nigdy nie będę
Gdzieś, gdzie nigdy nie będę
Zrobi coś, czego nigdy nie zrobię
Ktoś, kim nigdy nie byłem
Gdzieś, gdzie już nigdy nie będę
Zrobił coś, co powinienem był zrobić.
A Pan Bóg jest
I dostaje punkt
I za to, że istnieje
I za to, że nie istnieje
I nic na to nie poradzisz
Na Świętą Rodzinę
(hołdzik nieśmiały dla Fr. Karpińskiego, w którym odkryłem genialnego poetę)
Ten mały Bóg, na miły Bóg,
Jest wszak człowiekiem.
I cicho łka, mimo że ma
Z Nieba opiekę.
Niebo u stóp mógł mieć, nie żłób
W podłej stajence.
Chce by wbrew złu, ktoś, kto zna głód
Wziął Go na ręce.
Na ręce wziął i tulić jął
Z człowieczą troską
Nie kładł na tron, czy robił skłon,
Na litość Boską.
On wszędzie tam, skąd zszedł ku nam
Jest nieskończony.
Lecz teraz tu, wystarczą mu
Mamy ramiona.
W ramionach Bóg, wcielony cud
I syn człowieka,
Co przecież mógł odłożyć strug
I precz uciekać.
Nie uciekł. Trwa. W warsztacie ma
Trumny, kołyski.
Bo wie jak nikt: początek i
Koniec jest bliski.
następne wydarzenie >>
<< poprzednie wydarzenie