Nasza strona wykorzystuje cookies oraz wymaga uruchomionej obsługi JavaScript.
Wykorzystujemy pliki cookies (po polsku ciasteczka) w celu dopasowania działania naszej strony do potrzeb użytkownika oraz dla gromadzenia anonimowych danych statystycznych. Przeglądając stronę, wyrażasz zgodę na wykorzystanie wspomnianych plików. Możesz odmówić zgody na zapamiętywanie ciasteczek zmieniając ustawienia Twojej przeglądarki. Kliknij ten komunikat, by wyrazić zgodę i zamknąć informację.

11 lutego 2008 r. – godz. 18.00

Tysiąc i pięćsetne przedstawienie TEATRU LOGOS!

Jubileuszowym przedstawieniem Teatru Logos był spektakl zatytułowany "Andrzejek" w reżyserii Bogusława Kierca

Nie z sentymentalnego rozczulenia mówiłem do niego Andrzejku, braciszku. Żeby przekazać ten prąd wdzięcznej tkliwości płynącej we mnie ku niemu i - powiem niezdarnie - żeby okazać swoją uniżoność wobec, przewyższającej mnie, jego dobroci. Pieszczotliwe sposoby zwracania się do dzieci (i do kobiet?) są może tym samym (nieuświadomionym?) uznaniem ich przerastającej nas istotności. To, co teraz odsłaniam, nie ma nic wspólnego z pomniejszaniem siebie czy z pokorą. Najbliższe jest emocji pozwalającej nam mówić zdrobniale: Jezu, Jezuniu...
[fragment tekstu]

Recenzja sztuki

Klasycy, już tak dawno temu, przestrzegali przed mieszaniem sztuki i rzeczywistości, zwłaszcza w sytuacji, gdy rzeczywistość angażuje nas emocjonalnie, przyprawia o ból i nie pozwala uznać, że najważniejsze dla sztuki są reguły, dyscyplina chłodnego umysłu i stałe zastanawianie się twórcy nad czytelnikiem, widzem czy słuchaczem. Co zdoła dostrzec, jak odbierze podteksty i czy nie wyjdzie ze świątyni sztuki – niezależnie, czym ona będzie, teatrem, operą czy czytelnią – zażenowany osobistością kontaktu? Choćby wszystkie dotychczasowe rewolucje teatralne uwzięły się wyśmiewać przekonania klasyków, stale istnieje w teatrze świadomość, że mieszanie gry i świadectwa zazwyczaj daje efekty niedoskonałe, z jednej strony niewystarczająco wyraźne intelektualnie, bo zasnute emocją doznań świeżych i nie do końca jeszcze ogarniętych (ach, to słynne cukrowanie stuletnie z Mickiewicza!), z drugiej niedostatecznie osobiste, bo poddane presji kulis, scenografii i makijażu scenicznego.

Klasycy się mylili. W odniesieniu do sztuki, do uczuć i do twórcy. Mylili się, choć na co dzień ich zasada wydaje się sprawdzać nieomylnie. Pierwszym, w sensie naszej polskiej hierarchii i przywołania w spektaklu autorstwa Bogusława Kierca, który im dowiódł omyłki, był oczywiście Mickiewicz i od czasów jego „czemuż o tym pisać nie chcecie Panowie” codzienność podkreśla racje pozorne klasyków, a niecodzienność racje serca i sztuki.

"Andrzejek" jest sztuką niecodzienną. Niezwykle niecodzienną.

Tekst powstał jako wspomnienie o najbliższej autorowi, jak się przekonać można słuchając, osobie. Zmarły brat, będący na równi z drugim, pozostałym wśród żywych, bohaterem spektaklu, okazuje się kimś niezwykle ważnym. Tak ważnym, że opowieść o nim przekształcona zostaje w materię teatralno-baletową, materię światła, gestu i czystości dykcji, czyli pełną wymogów, sytuacji lub ludzkich zachowań zaprzeczających zazwyczaj naturze wspomnień. Jak pogodzić ból osobisty, rodzony, metaforę zawierającą syntezę najdroższych sercu obrazów z kaszlem na widowni, z dźwiękiem komórki, którą ktoś jak zwykle zapomniał wyłączyć, z szemraniem rozmów przed spektaklem, gdy się znajomi spotykają w ławkach obok siebie, nieświadomi jeszcze, jakiej spowiedzi przyjdzie im wysłuchać? Jak rozpocząć? Można by powiedzieć, że takie planowane przez twórcę zabójstwo osobistości, wrażeń własnych i własnego serca, to w sztuce rzecz spotykana i niedziwna. Każdy autor to przecież w większej, lub w mniejszej mierze ekshibicjonista. Tylko, że "Andrzejek" nie jest sztuką zrodzoną z ekshibicjonizmu, niczego nie niszczy i nie spowszednia. Niczym nie epatuje. Od pierwszych słów, czyli od opisu scenerii mieszkania pozostałego po zmarłym, snuje się opowieść, w której co chwilę odnajdujemy znane zabiegi i zrozumiałe motywy – jak choćby śliczny obraz niedokończonego, niedojedzonego posiłku, przywodzący na myśl od razu vanitas holenderskich, zadowolonych z siebie nieco wobec śmierci mieszczan – a zaraz potem przekonujemy się, jak dalece dziwne i zaskakujące w nich kryją się treści. Opowieść o młodszym bracie jest bowiem niezwykle literacko, czy może raczej niezwykle kulturowo bogatym alembikiem substancji emocjonalnych, ale przy tym nie traci nic ze świeżości własnej, jednorazowej, dokonywanej tu i teraz, wobec określonej śmierci, a nie śmierci zjawiska, obserwacji.

Na scenie szuflada czarna ze złotą rączką, na czerwono pomalowana wewnątrz jak trumna. I staje się trumną, gdy poruszająca się przez cały spektakl dookoła autora Śmierć-Julia zaczyna w niej tańczyć, głośno stukając, jak robak w pudełku Gustawa. Oto przemawia wobec tych, którzy potrafią usłyszeć. Po co ciągnąć za sobą kawał gałęzi, jeśli każdy z nas ma w swojej duszy szuflady już przeznaczone na taniec Śmierci? Trumna jest jednak w ten sam sposób walizką podróżną, gdy się z nią zbliżyć do widowni, jak i krzesłem pozwalającym odetchnąć. Na samym początku zaś – i tego nie należy przegapić – przypomina otwarty ku górze konfesjonał, którego sens zawarty jest w geście rozpoczynającym wszystko, w przyklęku zmęczonym, bo inaczej nie da się do nisko położonej szuflady sięgnąć po wspomnienia. Jednak bywa i łodzią, tak małą, że brak Charona nie daje się wcale zauważyć, za to kłopoty z pomieszczeniem w środku ciała Śmierci, aż nazbyt dobrze są widoczne. Podobnie do metamorfoz jednego sześciennego drewnianego przedmiotu, przechodzą ze znaczeń w znaczenia słowa i obrazy, z których składa się opowieść o Andrzejku. Narodziny widziane oczami starszego brata, przedziwna Szekspirowska androgyniczność wzajemnych dziecięcych zależności – pogłębiona zaskakującą recenzją z przedstawienia napisanej na nowo przez dziesięciolatka sztuki o Romeo i Julii, ciche odczucie straty wyrażone słowami z Mickiewicza, a przy tym stale powracająca odpowiedź na pytanie o przyczyny zgonu. Z tęsknoty… Gdy poznamy powód, pod koniec, także i on, choć już w XXI wieku wydawać by się mogło nie zasługujący na wiarę, opukany w sztuce ze wszystkich stron, zda się nam na nowo błyszczący sensem, migotliwym i trudnym do uchwycenia, ale za to mocno dającym nadzieję na przetrwanie tego, co prawdziwe, choć już niecodzienne.

Andrzejek jest sztuką słowa, mówionego i słuchanego, bez scenografii rozbudowanej i bez gestu rozciągniętego od ściany do ściany. Prawdziwym monodramem. Jeśli chce się go obejrzeć, trzeba go przede wszystkim wysłuchać. Wsłuchać się. To właśnie warstwa czystego, zwyczajnego, przekonującego głosu jest najbardziej udanym aspektem przedstawienia. Może dzięki niej emocje pozwalają istnieć sztuce. A może nawet więcej, dzięki głosowi – istniejącemu całkowicie bez maski i bez koturnu, choć zdyscyplinowanego i poddanego regułom sceny - powstaje sztuka.

Piotr Staśkiewicz
11 lutego 2008 roku